Komentarze: 4
Hmm... jak to mawiał Kamil (dla niewtajemniczonych - mój kolega, którego marzeniem jest "dostanie się" do seminarium duchownego jezuitów...), zawsze po czasie radości nadchodzi nieuchronnie czas cierpienia. I odwrotnie: czas cierpienia ma swój koniec, po nim nastaje czas pocieszenia, radości. Taka sinusoida...
Ja znajduję się obecnie jakoś PONAD poziomem. :) Od tygodnia jestem zadowolona z siebie i życia (stan na 24.XI g.21:48...)
Ale wiecie? Ta metafora bardzo jest bardzo fajna. Kamil powiedział mi o tym dawno temu i nieraz o tym rozmyślam. I to bardzo pomaga, nieraz, kiedy jest mi smutno.
Tylko że ta sinusoida... Problem w tym, że u każdego jest ona inna. Ma inny przebieg. U niektórych "wychyla się" ponad poziom tylko czasami (albo w ogóle). U innych prawie wcale nie opada. Czasem ma łągodny przebieg, a czasem jest poszarpana i zygzakowata (tak pewnie mają wrażliwi nastolatkowie o zmiennym nastroju).
Acha, i mają też różne amplitudy (trudne słowo...). U mnie są chyba spore. Całkiem. Co tam jeszcze było? Częstotliwość? :)
No w każdym razie Kamil powiedział (tak, on mądry jest...) , że powinno się dążyć do wyrównania tej sinusoidy. Tzn. nie popadać z skrajności. Nawet te radosne. Dlaczego? Pewnie dla jasności umysłu... Zachowaj umiar. Stoicyzm itp.. Co Wy na to?